A wiec, do litani zyciowych ulatiwien jakie laskawie mozna znalezc w naszych kraju dochodzi kolejne...poczta. Chcialem dzis wyslac paczke do polski, godzina byla zacna 1:30 PM. O ile wspomnienia mnie nie myla, nie bylo to zadnym problemem w naszej pieknej stolicy, ba mozna bylo nawet znalezc placowki pocztowe czynne calodobowo. Kierowany rozkoszynymi przyzwyczajeniami udalem sie w podskokach do najblizszej znanej mi klitki z szyldem POST OFFICE, by pocalowac przyslowiowa klamke. Nastepnym etapem dzialan, byl natychmiastowy zwrot na piecie, i przeszukanie netu z zamiarem zlokalizowania innej, ciagle otwartej. Serwis pocztowy ma funkcje wyszukiwania po kodzie, podaje kody najblizszych do zamieszkania branch'ow, podpinam je do serwisu londynskiego i mam dokladny azymut, lacznie z dystansem. Bo tak tu sie wszystko zalatwia, adres a i owszem moze byc, ale kazdy dom w Londynie ma swoj prywatny Postcode, wiec wrzuca sie go do mapy i wsio, nawet nie musisz znac nazwy ulicy. I jest. Dystans 0.6 mili. Droga dotarcia prosta. Biore plecak, spokojnie zamykam drzwi od domu, wszak zamykaja dopiero o 19.00, po drodze mijam dwa urocze puby, i odkrywam ze ze kolejnym niedalekim rogiem istnieje calkiem cywilizowana w przeciwienstwie do mojej, przestrzen mieszkalna. A nie to co u mnie, napierdzialaja sie wlasnie, rzucaja w siebie smietnikami, policja zamyka ulice, a potem skacze dzielne po dachach. A sprytny pan bezdomny, chodzacy o kulach i tak znowu z panterki wbije sie do mieszkania na parterze. A tutaj, co ja mijam, spokoj, ptakow spiew, samochodow z trzema wydechami jakby mniej. Ludzie maja malutkie ogrodki, kosza trawe, dymia grilem, myja samochody...Docieram na miejsce, poczta jak wynika z moich obserwacji, zostala zamknieta juz ladne pare lat temu...Nawet spocony dziadek w oknie, z politowaniem zerka z balkonu, jak stoje zalamany pod tym zasikanym i zagraficonym czyms co moglo kiedys przypominac drzwi wejsciowe do placowki...Podlamany psychicznie udaje sie do najblizszego pubu i wypijam pare piwek...jest 15:30....w glowie rodzi sie mysl. Trzeba poznac jak wyglada zycie poza londynem, wsiasc w jakis pociag, bus czy cos tego, ile mozna lazic po Soho (czytaj soouuuuhhooooouu), Oxford Circuss czy innym Hyde Parku...A nie tylko siedziec, na pieknej lawce w pieknym pubie pijac pysznego pilsnera...Jak postanowilem tak tez sie stanie, dlatego tez przyszly weekend spedze w .......Budapeszcie.
Kolejny sukces naszych rodakow, 3 miejsce Shemxkl'a w DJMag micromix, chlopak gra duzo D&B ale ten styl i te numery jakie sprzedal sa naprawde niesamowite: warte posluchania, 2 miejsce, na 5 racuchow electro/house...bez komentarza, mocna rzecz, az mnie ciarki przeszly pare razy a to tylko 5 kawalkow, mistrz, a pierwsze?....hmm pierwszego nie rozumiem, wiec nie zapodam linka :) Milo sluchalo mi sie pierwszej dziesiatki, mozna bylo znalezc wszystko, od HappyHardcoreu z shanghaju po techno z lat 90'tych, milo jest wiedziec ze ludzie nadal graja tak duzo starego materialu. Choc jak widac po sprzecie, winyle odchodza do lamusa, teraz norma jest CD, choc po pietach depcze mu zestaw z gramofonami+plyty z timecod'ami a to wszystko na jakims VDJ'u. wiec juz teraz nie dziwi mnie jak widze kiedy ktos wspiera sie abletonem, traktorem czy innym reasonem.
Recenzja z ostatniej imprezy. Wstep, zabrali mi batoniki energetyczne. Po rozmowach z poznanymi polakami wyszlo na to ze to tutaj normalnie. Na sali electro zaczal Gaudi, zajebisce dubowo, z wstawkami wykrzyczanymi do megafonu, co chwila nawijal cos przez efekty, rozkrecil impreze, mozna by rzec, Radioactive man: i tutaj zalamka, gral duzo nowego materialu, malo starych hitow, experymentalnie bez pomyslu i scenariusza na set, ludzie pouciekali, zreszta ciagle sie chowal za dekami i nie widac bylo czy wogule ktos ta muzyke puszcza, pod koniec, polecial w ciezsze breakbeaty, prawie darkcore'y i tlum sie poczal schodzic, co nie mniej nie uratowalo marnego wrazenia ze kolega wbil w ten wystep laske,. Na dolnej scenie w miedzy czasie napieral juz Surgeron (Tresor rec. jak by ktos jeszcze nie wiedzial),
i gral z laptopa, brzmialo jak z FastTrackera (co jak co ale ja to juz slysze drodzy panstwo :P), jakos zjedzone czestotliwosci, bez dynamiki, obstawiam ze kwestia slabej karty dzwiekowej. Nie mniej, konkret, stary duch minimalu i detroit zawisl w powietrzu, tlum sobie w koncu pokrzyczal, a ja znalalem miejsce pod scena na pasikonikowe podskoki. W miedzy czasie biegalem na radioaktywnego zobaczyc czy sie rozkrecil. A potem...
Ben Sims. zapieral sie ze bedzie gral z winyli, tak tez zrobil i gral 3 godziny monotonnego latino techno, szybko bo szybko, zdawalo sie ze wchodzil na 150 i wiecej bpm, cos tam ciezszego bylo miejscami ale wrazenie, ze nie potrafi zagrac takiej miazgi jak kiedys, pozostalo. Softcore, na wysokim poziomie dla mlodziezy bez bujnej przeszlosci muzycznej. Na koniec kiedy juz wcyhodzilem o 4 rano rowalilo mi parasol...Dobrze ze tylko tyle, bo w pracy dowiedzialem sie ze nad ranem ktos zginal w tym wlasnie klubie, po strzale z broni prosto w twarz...Nie wiem dlaczego ale poki co nawet mieszkajac w tej gangsterskiej dzielnicy, gdzie grasowali najwieksi mordercy londynu, z kuba rozpruwaczem na czele, czuje sie wzglednie bezpiecznie.
Zapowiada sie tydzien smutku, moj czolowy informator, nakwarowany wydziarany koles w dredach rozworzacy kanapki po biurach, od ktorego mialem cynk po transowych imprezach na miescie, zostal prawdopodobnie zwolniony, teraz przyjedza jakis brazylijczyk, ktory nawet nie wie ze mojego ulubionego Crossaint'a z serem i szynka trzeba schowac gleboko by nikt oprocz mnie nie wiedzial o jego instnieniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz